Cancel culture (kultura unieważniania) w Polsce ma się dobrze, a to, że nie słychać o niej na szeroką skalę, jest nie tyle dowodem na jej brak w Polsce, co właśnie jej efektem. Tak się składa, że będąc od 2019 roku pod presją środowisk lewicowych aktywistów, sama doświadczyłam unieważniania na własnej skórze. Mówiąc o tym publicznie na swoich kanałach w social media, miałam szansę skontaktować się z innymi, którzy również byli zmuszeni spróbować jej gorzkiego smaku; dzięki czemu mogłam porównać nasze doświadczenia. Zapraszam na podróż przez labirynt kultury ostracyzmu.

Miriam Elia, wszystko musi zniknąć, 2022
ilustracja z książki Zwiedzamy zabytki

Czym jest cancel (unieważnienie) z perspektywy osób, które stały się jego celem? Jest to niezwykle trudne doświadczenie wykluczenia, stygmatyzacji, osamotnienia, zastraszenia i utraty poczucia bezpieczeństwa. Nazwałabym je zupełnie nieludzkim, gdyby nie fakt, że to ludzie – ci krzyczący o prawach człowieka – zgotowali je innym ludziom. W imię swoich szczytnych idei, w zemście, w przekonaniu o własnej słuszności i wierząc, że nie tylko można, a nawet czasem trzeba krzywdzić – wojownicy sprawiedliwości społecznej (ang. Social Justice Warriors, w skrócie SJW) oddają się ekstazie wspólnego palenia na stosie wyznaczonych do usunięcia celów.

Retoryka sądów kapturowych i procesów czarownic jest przeze mnie zamierzona, ponieważ tropienie innowierców, zarzucanie rzeczy, których nie sposób udowodnić, i zbiorowe napadanie na kogoś, kto złamał narzucane przez wojowników sprawiedliwości społecznej normy, mogą przypominać właśnie polowanie na czarownice.

Istotnym jest też fakt, iż organizujący wymazywanie mają na celu – według swoich wyobrażeń – uczynienie świata lepszym miejscem do życia. Zupełnie jak średniowieczni inkwizytorzy walczący z czarami, przebudzeni inkluzytorzy (od słowa wytrychu ideologii łołk i kultury unieważniania: inkluzywności), chcą zgodnie z własnym osądem pozbyć się z debaty publicznej wcielonego zła, które odnajdują wszędzie tam, gdzie coś choćby tylko skojarzy im się z rasizmem, seksizmem, homofobią i różnymi x-fobiami, czy też urojonymi „mikroagresjami”, których dopatrzyć się potrafią dosłownie wszędzie. Inkluzytorzy nie walczą jednak poprzez polemikę czy krytykę z uznanymi przez siebie za złe zachowaniami i poglądami, ale bezpośrednio z ludźmi, którzy mają pecha w ich mniemaniu je uosabiać, i za to zostają „skazani” na cancel.

Zwykle słyszymy o cancel culture w związku ze skandalami dotyczącymi osób publicznych zza granicy, oskarżonych o różne rzeczy. Chodzi choćby o złamanie jakiegoś poprawno-politycznego tabu, jak np. u J.K. Rowling broniącej praw kobiet oraz gejów i lesbijek, a krytykującej postulaty transseksualnych aktywistów, którzy pragną: po pierwsze, przedefiniowania pojęcia płci tak, aby decydowała o niej czyjaś autodeklaracja, a nie ścisłe cechy biologiczne; a po drugie, żądają używania języka wymazującego kobiety (proponując w ich miejsce np. terminy „osoby z macicą”, „menstruatory”); a po trzecie, prawa do autodeklaracji płci — tranzycji płci na żądanie (tzw. self sex id), nawet u osób małoletnich. Rowling śmiało zabiera w tych kwestiach głos¹, za co została poddana trwającej już prawie trzy lata kampanii nienawiści. Pisarka przetrwała to wszystko chyba głównie ze względu na swoją niekwestionowaną pozycję i zasoby materialne.

Czasem słyszymy też w mediach o cancel culture w kontekście jakichś gwiazd, na które trwa chwilowy hejt. Szanujmy jednak wagę tego określenia i jego znaczenie. Cancel culture to nie jest tymczasowa krytyka, hejt, czy medialny skandal. To specyficzna sytuacja, kiedy kogoś próbuje się anulować z życia społecznego za poglądy, komu utrudnia się w sposób znaczący rozpoczęcie lub kontynuację kariery, czasem uniemożliwiając podstawową samorealizację. Cancel to wielomiesięczne, a nawet wieloletnie nękanie, stalking, groźby, donosy i wykluczenie. Z tego powodu niektórzy nazywają to „społecznym morderstwem” (ang. social murder). Niszczy się takiej osobie reputację, wyrzuca z wydarzeń oraz uderza w jej środowisko zawodowe i towarzyskie w taki sposób, by została sama i bez środków do życia. Powszechną praktyką zwolenników cancel culture jest na przykład wysyłanie szkalujących wiadomości e-mail do pracodawców, współpracowników, bliskich czy rodziny, a także publikowanie oczerniających, szyderczych i obraźliwych komentarzy w mediach społecznościowych, w sposób zorganizowany przez dziesiątki, setki lub tysiące osób, w mniej więcej tym samym czasie.

W kulturze anulowania obowiązuje sztywna zasada, zapożyczona od bliskiego jej kultu ofiar², że „wierzymy ofiarom” niezależnie od faktów – nie ma czegoś takiego, jak domniemanie niewinności. Przeciwnie, obowiązuje założenie z góry, że ktoś jest naprawdę winny. Niewątpliwie pomaga w tym postmodernistyczny relatywizm, który zniekształca wszelkie fakty i dowody. Rowling może pisać, że kocha osoby transpłciowe, że ma ich przedstawicieli wśród przyjaciół, może pisać z troską i wyczuciem o ich prawach, ale nikogo to nie będzie obchodzić. Jeśli jest urażona ofiara — jest i wina, a więc i potrzeba kary. To kluczowa kwestia. W kulturze unieważniania i kulcie ofiar nie ma możliwości obrony.

Wygląda to niczym proces o czary — możesz się tylko przyznać i przeprosić, ale to i tak nic nie da, bo musisz ponieść publiczną (i pokazową!) karę. Uznanie winy jest ustalone z góry, poza zastanym porządkiem prawnym, a rozszalały tłum lepiej wie od samego zainteresowanego, co ten myśli i czuje, jakie były jego intencje, a przede wszystkim czy w ogóle zrobił to, o co jest oskarżany. Nawet jeśli nieszczęśnik zdecyduje się przeprosić, zostanie oskarżony o tzw. „nieprzeprosiny” (ang. non-apology apology), czyli brak szczerej skruchy. Konsensus jest jeden — tak czy inaczej, zasługuje na cancel!

Pomysł na karanie w ten sposób popularność zdobył m.in. dzięki akcji #metoo; miał być sprawiedliwą i oddolną odpowiedzią społeczeństwa na brak adekwatnych konsekwencji dla faktycznych sprawców przemocy, którzy z racji pozycji, według opinii publicznej, unikali poniesienia kary. Sposób ten, w założeniach szczytny, w praktyce przejęty został przez wyznawców ideologii woke i przerodził się w coś na kształt internetowych sądów kapturowych, gdzie wiedziony zbiorową emocją tłum, naganiany przez, jak ich nazywam, liderów oburzenia, może publicznie rozliczyć obiekt nagonki na podstawie byle pomówienia, plotki, pogłoski, spreparowanego lub wyjętego z kontekstu screena. Bez żadnych dowodów, bez procesu, bez możliwości obrony. W ten sposób wzywa się do bojkotu człowieka tak, jakby w pewnym momencie żywa osoba stawała się rzeczą — symbolem zła, który można przykładnie zniszczyć, oczywiście po to, by „naprawić świat”.

Uprawiający kulturę unieważniania tłum wiedziony jest poczuciem słuszności i wiarą, że w ten sposób czyni dobro, mimo że niszczy człowieka, pozbawiając go w skrajnych przypadkach nawet środków do życia. Co istotne, anulowanie odbywa się zwykle wewnątrz danego środowiska. Łołkersi (wyznawcy woke) skupiają się na ludziach ogólnie przyjaznych mniejszościom, tolerancyjnych, często działających politycznie po progresywnej stronie, którzy jednak nie chcą dość skrupulatnie przestrzegać poprawnościowego dekalogu.

Dlaczego atakują swoich? Bo po stronie przeciwnej nie mają mocy, by niszczyć.

Kluczowe jest tu symboliczne wyganianie z wioski i skazanie na banicję. Nie wyrzucisz z niej kogoś, kto w niej nie mieszka, więc skupiasz się na mieszkańcach. Proste.

To, co odbieram jako najgorsze w kulturze ostracyzmu, to nawet nie tę toczącą progresywistów niczym choroba autoimmunologiczna skłonność do atakowania własnych sojuszników, ale jej esencjonalny mechanizm, czyli samosąd, internetowy (a czasem także fizyczny³) lincz oraz rozłożone w czasie oczernianie człowieka i nękanie go, także w jego życiu zawodowym czy prywatnym, poprzez gnębienie jego najbliższego otoczenia.

Cancelujący stosują tu samospełnieniającą się przepowiednię, bo skazany na osamotnienie i wykluczenie człowiek nierzadko znajduje sobie nowe środowisko po przeciwnej stronie barykady, mniej skrajne i często skupione wokół innych wartości, co dla wyznawców woke staje się żywym dowodem na to, że mieli rację: „taka z niej feministka, a zaczęła się bratać z prawicą!”. W ten sposób, na przykład, mój artykuł dla prawicowego czasopisma „Tygodnik Solidarność”, gdzie opisywałam konflikt transaktywistów z feministkami, został skwitowany następująco: „mieliśmy rację, ona zawsze była prawicowa, tylko się z tym ukrywała”. Nie wpadli na to, że sami pozbawili mnie możliwości napisania tekstu na jakiejś bardziej progresywnej platformie, bo tego typu media, dla których swego czasu byłam „ulubienicą", odcięły się ode mnie.

Zwolennicy cancelu całkiem otwarcie nawołują do tzw. deplatformowania (ang. deplatforming) czyli usuwania możliwości publicznej wypowiedzi. Dobrym przykładem może być przypadek dr Magdaleny Grzyb – kryminolożki z Uniwersytetu Jagiellońskiego – której próbowano odwołać wykład o kobietobójstwie, zaplanowany w ramach akcji „16 Dni Przeciwko Przemocy Wobec Kobiet”, na zaproszenie Koła Studentów Psychologii Uniwersytetu Jagiellońskiego.

To nie temat prelekcji stanowił problem dla aktywistów, ale sama osoba dr Grzyb. Nie chodziło o to, żeby nie mogła mówić o kobietobójstwie, ale żeby nie mogła mówić o niczym; wedle logiki cancel culture jako symbol wcielonego zła, nie powinna móc wypowiadać się w ogóle — nigdzie, nigdy i na żaden temat. Wykład po wielu szykanach i nagonkach na dr Grzyb, ostatecznie odbył się, ponieważ Rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego słusznie wstawił się za prowadzącą, ale konsekwencje tej sytuacji zostawiły na niej ślad. Zarówno ordynarna mowa nienawiści z jaką spotkała się w Internecie, włącznie z próbami zastraszenia, jak i uniemożliwienie jej późniejszych występów, na które nie została zaproszona z powodu obaw organizatorów o kolejne takie nagonki.

Z pierwszej ręki wiem, że dr Magdalena Grzyb mierzyła się jeszcze co najmniej kilka razy z próbami odwoływania jej wykładów i publikacji, choć nie były to sprawy nagłaśnianie przez media i odbywały się za zamkniętymi drzwiami. Otóż okazuje się, że aktywiści, wykorzystując swoje polityczne, aktywistyczne lub dziennikarskie znajomości, próbowali z różnym skutkiem wymazywać obecność kryminolożki w dyskursie medialnym czy akademickim. Rozmawiając o tym doszłyśmy do wniosku, że efektem cancelu, nawet jeśli ten pozornie się w pełni nie udał, bo do oprotestowanego wydarzenia finalnie doszło, jest stygmatyzacja i naznaczenie nas — celów wymazywania jako światopoglądowo trędowatych. W ten sposób naznaczona osoba staje się wewnątrz progresywnego środowiska persona non grata.

Stygmatyzowanych za sprawą kultury unieważniania boją się nie tylko zaciekli wyznawcy łołk, którzy rozmawiając, zapraszając lub cytując kogoś skazanego na cancel mogliby zostać posądzeni o złamanie zasad i towarzyskie faux pas, ale co ciekawe, także niektórzy liberalni przeciwnicy cancel culture, którzy choć jej publicznie nie popierają, a nawet ją krytykują, i tak boją się, by nie paść jej ofiarą. Stąd teksty w polskojęzycznym Internecie, publikowane po stronie progresywnej, gdzie wymieniając anulowanych skrzętnie pomija się polskie przykłady, które przecież są im bardzo dobrze znane?

To jedna z właściwości ostracyzmu — mało kto chce ryzykować, więc choć będzie zarzekać się, że nie popiera tych metod, sam nie wstawi się publicznie za kimś, na kim odbywa się powszechny lewicowy lincz. W ten sposób, krytykując cancel culture, można i tak stać się jej częścią, bo wymazywanie nazwisk ofiar, to też forma tego procederu.

Do tego dochodzi jeszcze jeden istotny aspekt. Mianowicie ludzie organizujący nagonkę i biorący w niej udział uważają się i kreują na największe ofiary, uzasadniając w ten sposób okrucieństwo tego, co robią. Stawiając się w roli atakowanych – zazwyczaj sztucznie, aby mieć podkładkę – usprawiedliwiają przemoc, jakiej się dopuszczają i usypiają czujność opinii publicznej. W ten sposób działa na przykład pewna osoba transseksualna i, jak sama o sobie pisze, transaktywistka — Maja Heban, którą niestety kojarzę, bo regularnie organizuje internetowe nagonki na mnie i inne osoby; w tym feministki, lesbijki i gejów, którzy śmią mówić coś co się jej nie podoba, zostawią pozytywną reakcje pod jakimś postem lub podadzą dalej coś z „zakazanego” w jej mniemaniu profilu. Jednocześnie w liberalnych mediach i przed publicznością w social media kreuje się na obrońcę spraw mniejszości i ofiarę. Ostatnio kolejny raz próbowała pozbawić mnie współpracy reklamowej, próbując oczernić mnie przed wydawnictwem, dla którego promowałam książkę. Wcześniej wielokrotnie zwoływała setki osób, by masowo zgłaszały moje profile w mediach społecznościowych, o regularnym oczernianiu z wyzywaniem mnie od faszystek nie wspominając.

Pozwolę sobie przytoczyć w tym miejscu fragment eseju dr Katarzyny Szumlewicz o cancel culture z książki „Utopia a Edukacja Tom V” w redakcji Hanny Achremowicz i Rafała Włodarczyka ⁴, gdzie odwołuje się ona do słów poddanego brutalnemu cancelowi wykładowcy M. Rectenwalda:

Filozof opisał psychikę atakujących, zarówno tych z uniwersytetu, jak i spoza niego, jako bezdyskusyjnie „autorytarną”. Wskazując też na to, że obelżywej nagonce towarzyszy nieustanne „robienie z siebie ofiar”. Faktycznie jest to jedna z wymienianych przez Adorno cech osobowości autorytarnej: projektowanie własnej agresji na obiekty prześladowań. Dlatego tym ostatnim przypisywane są cechy, które „pozostają w zgodzie z destrukcyjnymi cechami uprzedzonego podmiotu”. Książka Rectenwalda nosi tytuł The Springtime for Snowflakes. Płatki śniegu (snowflakes) to obiegowa nazwa wojowników nowej rewolucji. Znany obrazek przedstawia dziecko, pytane przez ojca: what is the magic word to get what you want?, a co dziecko odpowiada: I’m offended! (Jakie magiczne zaklęcie sprawi, że dostaniesz wszystko, czego pragniesz? Czuję się urażony!). Mimo wojowania mieczem ucisku, należą oni zwykle do klasy ekonomicznie uprzywilejowanej. Stać ich chociażby na to, by płacić uniwersyteckie czesne, podczas gdy wykładowcy, czyli współczesny prekariat, nie mogą sobie pozwolić na utratę dochodów, związaną ze zwolnieniem.

W ten sposób grupa zaangażowanych aktywistycznie dziennikarzy, influencerów, i co ciekawe także naukowców, niewątpliwie będąca jako zbiorowość w pozycji uprzywilejowanej, czując się ofiarami, lub w imię rzekomych ofiar może przez wiele miesięcy gnębić, przy użyciu swoich znajomości i pozycji, jedną osamotnioną osobę, którą wykluczyli ze swojego środowiska. Dodajmy — będącą zwykle w pozycji dużo niższej od nich.

Bawiąc się w cancel dorośli ludzie na wysokich stanowiskach zachowują się niczym grupka silnych nastolatków w szkole, znęcająca się nad słabszym uczniem. Fakt tej nierównowagi sił jest oczywisty, ale cynicznie pomijany przez tych, którzy w istnienie cancel culture nie wierzą, bo jak twierdzą to, że nie udało im się doprowadzić do uciszenia tej czy innej osoby jest dowodem, że cancel nie istnieje.

Oczywiście ludzie działają mimo prób ich anulowania, chociaż nierzadko wiąże się to z koniecznością zwalczenia potężnego kryzysu psychicznego. Podejmowanie działania przez osoby cancellowane nie jest żadnym dowodem na brak kultury unieważniania. Po prostu nie wszyscy się poddają, niektórzy starają się ujawnić, co się dzieje i przebić przez zmowę milczenia. Jeśli chodzi o moje prywatne doświadczenie, to w pewnym momencie próbowano nawet zastraszyć moich przyjaciół i zmusić ich, aby publicznie się ode mnie odcięli. W przeciwnym razie grożono im utratą pracy w branży medialnej i pozarządowej. Mówimy o naprawdę potężnej presji.

Chciałabym przytoczyć tu jeszcze jeden przykład, który mimo wieloletnich prób wymazania, cenzury i ekonomicznego nacisku nie poddał się — Łukasza Sakowskiego, prowadzącego najpopularniejszy polski blog naukowy „To Tylko Teoria”. W mediach o cancel culture się nie wypowiadał, ale niewątpliwie stał się jej ofiarą. Wybór autora „To Tylko Teoria” może niektórym moim czytelnikom wydać się dziwny, ponieważ z Łukaszem łączy mnie spór o ciałopozywność, której jestem w Polsce jedną z głównych propagatorek, ale to, co spotkało go ze strony aktywistów łołk i transseksualnych działaczy oraz skala wykluczenia z jaką się mierzy, zasługuje na choćby krótkie opisanie. Brak zgody między nami w kwestii ciałopozytywności nie oznacza, że nie możemy rozmawiać i dyskutować, czy zauważać niesprawiedliwości z jaką mierzą się cele nagonek wyznawców ideologii łołk.

Łukasz w pierwszej kolejności podpadł właśnie bliskim mi ideologicznie aktywistkom bodypositive, publikując krytyczne rzeczy na temat tego ruchu. Adekwatną odpowiedzią na krytykę wydawałaby się polemika, być może nawet i ostra. Ale nie. Nie w środowisku, które wyznaje poprawność polityczną na sterydach i uważa cancel culture za uzasadnioną metodę pozbywania się swoich przeciwników, konkurencji czy osób, których nie lubią. Sakowskiego aktywiści łołk postanowili zniszczyć. W 2021 roku, z powodu jego popularnonaukowych tekstów o otyłości i płci (Sakowski uważa, że otyłość to choroba oraz że płcie są dwie: męska i żeńska), wyrzucono go z konferencji dla influencerów „Influeners Live Wrocław”, na którą sam wcześniej został zaproszony przez organizatorów. Za nagonką na firmę organizującą konferencję stali oczywiście inni blogerzy i influencerzy, którzy chcieli pozbyć się Sakowskiego z wydarzenia. Organizator napisał mu wprost, że grupka wpływowych influencerek „robi zadymę” o jego udział na konferencji, co Sakowski upublicznił. Dzięki temu wiemy, że organizator konferencji przyczynił się do cenzury i cancel culture.

Jednak to nie wszystko. W oczernianie Sakowskiego zaangażowane były, i nadal są, różnego typu media, dziennikarze i wysokozasięgowi influencerzy, którzy wykorzystują regularnie swoje znajomości w mediach, a ostatnio nawet autorytet Polskiej Akademii Nauk. Afiliuje ona bowiem Radę Upowszechniania Nauki — niewiele znaczącą grupę, w której skład wchodzą otwarci wrogowie Sakowskiego. Ów „rada” wydała oświadczenie w sprawie poprawnego pisania o transpłciowości. Stwierdzili w nim, że istotniejszy od faktów może być „dobrostan” osób transseksualnych i powołali się raport KPH, który niedawno został skrytykowany ze względu na metodologię w naukowym czasopiśmie pt. „Biuletyn Kryminologiczny”⁵.

Po, jak się wydaje, motywowanej personalnym konfliktem publikacji wspomnianej rady, influencerzy i media niechętne Łukaszowi Sakowskiemu podchwyciły temat i stworzyły narrację, że Polska Akademia Nauk „w niego uderza” i jest przeciwko niemu. Kłamstwo powtarzane milion razy staje się prawdą. Mimo że personalia Sakowskiego nie padają w tekście oświadczenia „rady”, obserwujący ten dyskurs łatwo mogli wyłapać co najmniej dwa nazwiska z Rady Upowszechniania Nauki, które są w osobistym konflikcie z blogerem, i które po uderzającej w niego publikacji bezpośrednio nawiązywały do niego w komentarzach, nadając ton tej narracji. Sakowski wyznał mi, że z powodu tej nagonki stracił pracę, a jego reputacja doznała uszczerbku, bo masa osób uwierzyła w narrację jakoby PAN był oficjalnie przeciwko niemu, co jest oczywiście nieprawdą.

Sakowski stał się na tyle cenzurowany, że osoby przeprowadzające z nim wywiady niejednokrotnie mają problemy z ich publikacją, do tego wymazuje się jego dorobek i zasługi jakie ma w walce z pseudomedycyną, a redakcje zdominowane przez aktywistów woke wprost odrzucają cokolwiek związanego z jego osobą, nawet na tematy niepowiązane z płcią i otyłością, gdyż jak twierdzą, nie chcą promować kogoś, kto ma niepasujące im poglądy. To właśnie cancel culture w praktyce.

Widzę dobitnie, że cancel wykorzystywany jest już nie tylko jako miecz w walce o „lepszy świat", ale także jako sposób na pozbycie się kogoś, z kim mamy personalny problem. I mnie niektórzy byli znajomi czy moja konkurencja biznesowa, w ten sposób traktowali, znam więc ten mechanizm aż nadto dobrze.

Również jestem wymazywana, a mój projekt „Ciałopozytw”, niegdyś uwielbiany przez kobiece portale i media, nagle stał się dla nich niewidoczny. Teraz nie zasługuje już na choćby wzmiankę, bo zostałam ze środowiska progresywnych influencerów wykluczona, podobnie jak Łukasz Sakowski. Aktywiści woke chcą nie tylko pisać na nowo historię, oni chcą pozbyć się konkurencji i narzucić swoją narrację. Nie mają oporów, by skorzystać ze wszystkich możliwych sposobów, czy są etyczne czy nie. Wmawiają sobie, że stoi za nimi słuszność, która zmywa z nich wszelkie wątpliwości moralne.

W opisane mechanizmy cancel culture wplątane są liczne środowiska dziennikarskie, artystyczne, naukowe, salony intelektualne, influencerskie, aktywistyczne. Cancel nie odbywa się tylko rękoma anonimowego tłumu i jakichś tam sobie przypadkowych podjudzaczy, ale biorą w nim udział konkretne elity i kliki towarzyskie, które siecią swoich koneksji oplatają cel anulowania za pomocą kłamstw i pomówień, niszcząc reputację, ucinając możliwości rozwoju i nierzadko uniemożliwiając dalszą pracę. W nagonkę do tego angażują się ochoczo ludzie, którzy chcą zabłysnąć w towarzystwie. Oczywiście bywa, że powtarzanie kłamstw jest przypadkowe i wynika ze zwykłej niewiedzy i niechlujności dziennikarskiej, ale często stanowi sposób na zaistnienie i postawienie się po „dobrej stronie".

Publiczne odcinanie się ode mnie, Sakowskiego, Grzyb, Rowling, a także Kuczyńskiej czy Szumlewicz lub obrażanie nas, staje się sposobem na zasygnalizowanie cnoty. Wbrew pozorom okrucieństwo unieważniania dotyczy też mniej znanych nazwisk i ludzi, którzy sytuacyjnie napatoczyli się akurat pod szyny tramwaju zwanego „łołk”. Piszą do mnie nieraz na social media opowiadając jak ich lewicowi znajomi, kierowani „inkluzywnością”, postanowili ich wykluczyć ze środowiska i oczernić. Cancel może dotknąć więc każdego, kto ma pecha pracować lub funkcjonować w środowisku owładniętym ideologią woke.

Zastraszanie i szkalowanie każdego, kto podważy dogmaty przebudzonej wiary jest, według progresywnych aktywistów kluczowe, aby stworzyć nowy, sprawiedliwy, inkluzywny dla „wszystkich” świat, gdzie „miłość” i „radykalna empatia” dawkowane są „po równo” i obowiązkowo każdemu, kto jeszcze nie został wykluczony. Jaki to będzie świat, skoro cancel culture niesie fatalne skutki dla społeczeństwa obywatelskiego, demokracji, rozwoju nauki, wolności ekspresji artystycznej czy otwartości debaty publicznej? Jak tworzyć sprawiedliwy i otwarty świat, jeśli ludzie stają się sparaliżowani wizją unieważnienia i boją się wyrażać jakiekolwiek poglądy?


  1. K. Szulczewska, Czy J.K Rowling to TERF? O co chodzi w cancelu autorki Harry’ego Pottera? Przeczytaj esej Rowling, który tłumaczy dlaczego protestuje przeciwko agresywnemu transaktywizmowi, 05.07.2022; www.kayaszu.pl (dostęp: 04.04.2023).
  2. Ł. Sakowski, Robienie z siebie ofiary to strategia narcystyczna? Kult ofiar i narcyzm wspólnotowy, 19.09.2022; www.totylkoteoria.pl (dostęp: 04.04.2023).
  3. J. Bindel, As Posie Parker and I have learnt, extreme trans activists prefer intimidation to reason, 30.03.2023; www.telegraph.co.uk (dostęp: 04.04.2023).
  4. K. Szumlewicz, "Cancel Culture" jako autorytarna dystopia, w: Utopia a edukacja, tom V, red. H. Achremowicz, R. Włodarczyk, Wrocław 2022, s.235-252; dostęp www.researchgate.net (dostęp: 04.04.2023).
  5. K. Szumlewicz, Fabrykowanie wiktymizacji. O błędach w badaniach grup szczególnie wrażliwych na przykładzie dokumentu "Sytuacja społeczna osób LGBTA w Polsce. Raport za lata 2019-2020"; dostęp www.researchgate.net (dostęp: 04.04.2023).